Czy mamy prawo egzekwować pomoc od dorosłych dzieci? A czy możemy ją odrzucić? Jak przyjmować z godnością opiekę na starość? Odpowiada psychoterapeuta Wojciech Eichelberger.
Na ogół nie rozmawiamy z dorosłymi dziećmi o tym, co miało nigdy nie nastąpić. Ale, niestety, następuje.
Generalnie powinniśmy przewidywać to, że będziemy się starzeć, a być może też chorować. Więc nasza odpowiedzialność wobec nas samych i szacunek dla życia powinny się wyrażać w postaci mądrej troski o nasze ciało. Jeśli jako młodym udało nam się w tę refleksję włączyć perspektywę zostania kiedyś rodzicem, to odpowiedzialność za nasze zdrowie staje się zarazem odpowiedzialnością za zdrowie i jakość życia naszych przyszłych dzieci. Wtedy też okoliczność naszego starzenia się nie będzie dla nich mroczną, przerażającą perspektywą, bo zapewne uda nam się zapobiec dramatycznym kryzysom zdrowotnym w seniorskim okresie naszego życia.
Trzeba tu jednak zaznaczyć, że troski o nasze zdrowie i kondycję uczymy się w dzieciństwie od naszych rodziców. Jeśli nas tego nie nauczyli – bo sami nie umieli – to już jako dorastający młodzi ludzie musimy się pilnie i samodzielnie tego nauczyć zarówno w swoim interesie, jaki i w interesie naszych przyszłych dzieci. Niestety, większość z nas zachowuje się tak, jakby nasze zdrowie i kondycja nie zależały od nas, lecz wyłącznie od jakieś siły wyższej. To bezrozumna ucieczka od odpowiedzialności.
Rodzice w podeszłym wieku oczekują zainteresowania ze strony dzieci nie tylko wtedy, gdy niedomagają. Nawet gdy są jeszcze w całkiem dobrej formie, czekają na telefon od syna czy córki, na odwiedziny. Czy powinni takie pragnienie jasno wyartykułować, czy należy je sobie darować, bo skoro dzieci nie robią tego z własnej woli, to czy jest sens je do tego przymuszać?
Przymuszanie na pewno nie ma sensu. Droga do dobrej relacji z dorosłymi dziećmi zaczyna się dużo wcześniej, właściwie od urodzenia dzieci, a mocno konstytuuje się, gdy zaczynają dorastać. Wtedy największą rodzicielską troską powinno być, żeby nasza relacja stawała się stopniowo przyjaźnią. Czyli relacją dwojga dorosłych ludzi, w której potrzeba utrzymywania kontaktu i wzajemnej troski jest obustronna i symetryczna. W partnerskiej relacji nie ma też żadnego powodu, żeby rodzice nagle stawiali się w pozycji dzieci własnych dzieci, domagając się od nich szczególnej troski czy inicjatywy w podtrzymywaniu kontaktu.
Ale czasami, kiedy rodzice stają się niedołężni, tak się dzieje. Czy jednak mają prawo egzekwować od dzieci pomoc, atencję, odwiedziny, kontakt telefoniczny, gdy jeszcze są na chodzie?
Egzekwowanie atencji nie brzmi dobrze. Jeśli jako rodzic chcę dowiedzieć się, co słychać u moich dzieci albo poinformować je, co u mnie, albo chcę zadać im pytanie, które nie daje mi spokoju, to pierwszy do nich dzwonię albo piszę. Czyli zachowuję się w stosunku do nich tak, jak w kontaktach z moimi przyjaciółmi czy innymi bliskimi dorosłymi z mojego otoczenia. Nie czekam, aż dzieci pierwsze zadzwonią i zainteresują się moim losem.
Chcesz powiedzieć, że mamy to, na co jako rodzice zapracowaliśmy przez całe życie?
Z pewnością. Bo wiem, że tylko dobrej jakości miłość rodzi odruchową wdzięczność dzieci – i nie tylko dzieci. Jeśli więc byliśmy wystarczająco dobrymi rodzicami, jeśli zadbaliśmy o to, żeby dzieci, gdy były małe i dorastały, czuły się przez nas kochane, to możemy być spokojni o to, że gdy dorosną, będą z własnej niewymuszonej potrzeby podtrzymywały z nami kontakt.
Czasu jednak nie cofniemy. Tu i teraz zachowanie dorosłego dziecka nas boli, bo ono nie tylko nie przyjeżdża, nie dzwoni, ale nawet nie odbiera od nas telefonu. Część rodziców uświadamia sobie, że to na skutek ich wychowawczych błędów. Jak je naprawić? Przyznać, że byli niewystarczająco dobrymi rodzicami?
Czasu nie cofniemy, ale nadal wiele możemy zrobić. Na przykład zamiast marudzić dzieciom i użalać się nad sobą, dobrze jest cierpliwie dbać o to, by na nowych, partnerskich zasadach budować z nimi przyjacielską relację. Z dorosłymi dziećmi często udaje się to całkiem nieźle. Pod warunkiem, że zdobędziemy się na krytyczną autorefleksję i w rozmowie z dziećmi wyznamy własne błędy oraz uznamy żale i pretensje dzieci za zrozumiałe. A potem – zamiast żalić się i narzekać – będziemy im od czasu do czasu proponować jakieś ciekawe formy spotkań i wspólnego spędzania czasu, a nie tylko przysłowiowe obiadki u mamy.
Część starszych, schorowanych rodziców oczekuje jednak permanentnej opieki dzieci, i tylko dzieci, bo – jak podkreślają – po to je mają, żeby podały im szklankę wody na starość. Czy nie powinni mieć refleksji, co to robi ich córkom i synom?
Oczywiście, że powinni. Bo z reguły to nasze wychowawcze błędy sprawiają, że dorosłe dzieci chcą się trzymać od nas z daleka i nie interesują się nami, gdy się starzejemy. Domaganie się tego, na co nie zasłużyliśmy, tylko pogorszy i tak trudną sytuację. A poza tym cóż rodzicom po wyszarpanej, wymuszonej pseudowdzięczności dzieci? Jeśli wymagamy czegoś, co naturalnie nie pojawia się w relacji z dorosłymi dziećmi, to prawdopodobnie wcześniej na to nie zapracowaliśmy. Przypominam ważną dla rodziców „zasadę walizki”: co włożysz, to wyjmiesz. Więc jeśli nawet na skutek domagania się lub wzbudzania w dzieciach poczucia winy dostaniemy od nich jakąś troskę, to z pewnością nie będzie to dar ich serca, lecz gorzkie, niechętne poświęcenie.
Lepiej wziąć odpowiedzialność za to, że gdy dzieci najbardziej potrzebowały naszego czasu i uwagi, to my, rodzice, poświęcaliśmy się całkowicie pracy, innym ludziom czy też naszym nałogom, pasjom i przyjemnościom. Wtedy trzeba uderzyć się we własne piersi i z pokorą przyjąć od dorosłych dzieci skromną rentę wdzięczności albo nawet jej całkowity brak.
I gdy jesteśmy chorzy, poszukać opiekunki.
W takiej sytuacji dobrze jest szukać rozwiązań, które nadmiernie nie obciążają dzieci i są w proporcji do uczuć, jakie dzieci żywią do nas. Rozmawiać jak dorosły z dorosłymi i szukać optymalnych rozwiązań organizacyjnych.
Mam wrażenie, że w Polsce większość rodziców oczekuje „zapłaty”, egzekwuje pomoc. Dlatego uważam, że powinniśmy sprowokować dyskusję na ten temat, która doprowadziłaby do zmiany, polegającej na tym, że rodzice sami wcześniej pomyślą o swojej starości.
Absolutnie się z tym zgadzam i mam nadzieję, że ta rozmowa się temu przysłuży. Jako rodzice musimy bardzo uważać, by nie przepychać na dalsze pokolenia złej rodzinnej tradycji domagania się od dorosłych dzieci tego, byśmy byli dla nich ważniejsi niż ich dzieci, a nasze wnuki. Innymi słowy: jeśli my, rodzice, zaniedbywaliśmy swoje dzieci, opiekując się chorymi rodzicami, to nie domagajmy się tego samego od własnych dzieci. Bo wtedy nasze wnuki będą się czuły zaniedbane i pokrzywdzone, a nasze dzieci – wykorzystywane i rozgoryczone.
A jeśli dorosłe dzieci nie mają swoich dzieci?
Wtedy sytuacja wygląda inaczej. Wówczas dorosłe dzieci mają często tendencję do wchodzenia w rolę opiekunów swoich rodziców, tak jakby ich instynkt rodzicielski był przenoszony na rodziców. Wtedy nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się rodzicami zaopiekowały – jeśli taka jest ich wola. Niemniej ostrzegałbym rodziców przed nadmiernym optymizmem w tej sprawie, czyli przed beztroskim zaniedbywaniem zdrowia w nadziei, że każda bezdzietna córka czy syn z entuzjazmem poświęcą kilka lat swojego życia na opiekowanie się nimi.
Na drugim biegunie są rodzice, którzy nie chcą pomocy, odrzucają ją. Powtarzają, że to ich życie i nikt nie będzie im mówił, co mają robić. Dzieci na przykład zachęcają ich do leczenia, a oni protestują.
W tej sytuacji zachowanie dzieci jest zrozumiałe i racjonalne. Bo zachęcają starzejących się rodziców, by zadbali o siebie i swoje zdrowie przynajmniej na tyle, by nie trzeba było w przyszłości poświęcać ogromu czasu, energii i pieniędzy na opiekę nad nimi. Trzeba domagać się tego mocno: „Zadbaj o siebie tato, mamo, idź do lekarza, ruszaj się, nie siedź przed telewizorem. Rób wszystko, aby jak najdłużej zachować samodzielność!”. Trzeba także pomagać im organizować różne aktywności o charakterze profilaktycznym. To ważny wyraz troski dorosłych dzieci o dobro rodziców.
Znam przypadki odmowy leczenia się przez ciężko chorych na raka ludzi, którzy nie chcą wziąć chemii. Chyba mają prawo do takich wyborów, do kierowania swoim życiem, choć ich dzieciom wydaje się to nieracjonalne.
Absolutnie mają prawo, są przecież dorosłymi ludźmi. Mogą też wyrazić wolę, aby nie byli podmiotem uporczywej terapii. Mają też prawo planować i decydować o tym, jak będzie wyglądał schyłek ich życia. Mogą powstrzymywać nadmierną ingerencję dzieci, podejmować samodzielne decyzje. Pod warunkiem wszakże, że nie obciążą nadmiernie swoich dzieci konsekwencjami tych decyzji. Bo bywa, że decyzje rodziców w tych sprawach są nadmiernie egoistyczne i nie uwzględniają złożoności całej sytuacji. Wtedy obowiązkiem dzieci jest zwrócić im na to uwagę i domagać się odpowiedzialnych decyzji i rozwiązań. Na pewno powinny nie dopuszczać do tego, żeby rodzice zatracali się bez pamięci w szkodliwych nawykach czy nałogach.
Ojciec może odpowiedzieć: „To moje życie”.
To prawda, ale – jak wiadomo – nasza wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność innych. Więc trzeba być świadomym tego, w jaki sposób w systemie rodzinnym nasze decyzje będą wpływać na życie innych. Dobrym tego przykładem może być uzależnienie ojca, które jest dla niego groźne, a dla całej rodziny destrukcyjne. Wtedy dzieci, już nie tylko ze względu na swój interes i potrzebę uniknięcia perspektywy długotrwałej i wyczerpującej opieki nad rodzicem, lecz również w imię troski o niego, winny go przekonywać do porzucenia nałogu. Nie ma gwarancji, że to się powiedzie, ale dzieci przynajmniej będą miały spokojne sumienie.
Najlepiej, gdyby rodzice wcześniej wyrazili wolę, jak ma wyglądać opieka nad nimi w chorobie i na starość. Na przykład: „Chcemy iść do domu opieki”. Albo: „Do końca pragniemy zostać w swoim domu. Na opiekę przeznaczamy środki ze sprzedaży domu letniskowego”. Czasem jednak to dorosłe dzieci zniechęcają wtedy rodziców: „Mamo, o czym ty mówisz, jeszcze jesteś zdrowa”. A taka rozmowa jest w interesie obu stron.
Absolutnie tak, taka rozmowa nie dość, że jest potrzebna, to byłaby przejawem emocjonalnej dojrzałości obu stron.
Zazwyczaj, gdy rodzice mają kilkoro dzieci, ciężar opieki nad nimi spada na córkę. Tak się przyjęło, taki jest usankcjonowany społecznie zwyczaj, że schorowanymi rodzicami opiekują się córki. Nie uważasz, że rodzice powinni to nie tylko zauważyć, ale i zainterweniować?
Oczywiście. Ukrytym założeniem tego sposobu myślenia jest, że kobieta nie musi pracować zawodowo, nie musi dbać o swoją karierę i realizować się poza domem i rodziną. W związku z tym uznaje się, że jest bardziej predestynowana do tego, żeby zajmować się chorymi rodzicami. To szkodliwy anachronizm kulturowy, w czasach gdy tak wiele kobiet szuka sensu i satysfakcji z życia w realizacji swoich talentów i zawodowych kompetencji. Obecnie obowiązki wobec chorujących rodziców winny być równo dzielone pomiędzy rodzeństwo i niezależnie od płci. Kiedy ten podział jest niesprawiedliwy, rodzice powinni – o ile są świadomi – rozmawiać o tym ze swoimi dziećmi. Ale też same córki nie powinny się nawykowo zgadzać na wykorzystywanie ich przez braci.
Opieka nad starzejącymi się rodzicami to prawny obowiązek dzieci. Bywa, że rodzice to z premedytacją wykorzystują.
Istnieje nawet przepis zobowiązujący dorosłe dzieci do finansowania swoich rodziców znajdujących się w trudnej sytuacji ekonomicznej. W psychoterapii miałem do czynienia z dorosłymi dziećmi bardzo rozgoryczonymi z tego powodu, że ojciec się nimi nie zajmował w dzieciństwie, tylko pił i używał życia, a potem zniknął na długo. Po dwudziestu paru latach zapukał do nich schorowany i zaczął się od nich domagać opieki. Więc ten zapis prawny stosowany jako ogólna zasada jest z pewnością moralnie niesprawiedliwy. Na dodatek może on skłaniać niedojrzałych rodziców do eskalowania nieodpowiedzialnych, raniących zachowań wobec dzieci. Zapewne kryje się w tym prawnym zapisie przekonanie, że dzieci powinny być bezwarunkowo wdzięczne rodzicom za sam dar życia. To, niestety, w wielu przypadkach bardzo idealistyczne założenie. Bo czy rzeczywiście można tego wymagać na przykład od dzieci oddanych przez niewydolnych rodziców do domu dziecka? Mam nadzieję, że w takich i podobnych sytuacjach sądy wspierają składane przez dzieci pozwy o uchylenie tej zasady.
Na dobrą starość i wdzięczność dzieci trzeba zapracować.
Zdecydowanie tak. Wszyscy – a szczególnie, gdy jesteśmy rodzicami – mamy obowiązek szanowania naszego ciała i zdrowia oraz dbania o nie. Nie wolno nam świadomie niszczyć tego daru, doprowadzając się do ciężkiej choroby, ani też demolować naszych relacji z dziećmi, strojąc się w szaty nieskazitelnych rodziców. O starości trzeba myśleć dużo wcześniej. I pamiętać, że będziemy potrzebni naszym dzieciom, a potem wnukom, jako zdrowi, wydolni rodzice.
Wojciech Eichelberger, psycholog, psychoterapeuta i trener, autor wielu książek, współtwórca Instytutu Psychoimmunologii (ipsi.pl) oraz portalu PositiveLife (positivelife.pl)