Masz serce na dłoni, mnóstwo empatii, a przy tym zawsze wiesz, co zrobić, by pomóc komuś uporać się z problemem, gdy ten go przerasta. Same zalety, prawda? Do momentu, w którym zorientujesz się, że działasz niczym numer alarmowy, w zamian dostajesz niewiele, rąk wyciąganych do ciebie po pomoc wciąż przybywa, a ty zaczynasz opadać z sił…
W weekend miałaś iść do kina i zająć się nicnierobieniem, ale jeden telefon od przyjaciółki w opałach w mgnieniu oka zmienia twoje plany. Pewnie, że zajmiesz się jej psem, skoro wypadł jej (kolejny raz) superważny wyjazd, przecież nie zostawisz jej z tym samej. Pracy dla siostrzeńca też poszukasz, wykonasz parę telefonów, przejrzysz oferty, bo ewidentnie potrzebuje twojego wsparcia, choć o nie nie prosił. Zrobisz jeszcze grafiki dla kolegi, który rozkręca firmę – za darmo, bo na początku przecież zawsze krucho z budżetem, a on biedny nie ma się do kogo zwrócić. I poprawisz jeszcze raport po tej nowej dziewczynie z pracy. To zajmie wprawdzie masę czasu i pewnie nikt się nawet nie dowie, że za tym stoisz, ale ona się dopiero uczy, ma prawo nie wiedzieć, ktoś musi jej pomóc. O, i prawie zapomniałaś, że u mamy popsuł się kran i trzeba wydzwonić hydraulika. Jasne, że bierzesz to na siebie, w końcu to drobiazg. Wyręczysz, załatwisz, ogarniesz, wysłuchasz, doradzisz, przytulisz, pocieszysz, podsuniesz rozwiązanie. Jesteś człowiekiem, który zawsze mówi „tak”, nawet gdy to „tak” coraz więcej cię kosztuje.
Jeśli wszystko to brzmi znajomo, a nawet byłabyś w stanie błyskawicznie uzupełnić tę listę o całą masę innych bezinteresownych przysług, które wyświadczasz całemu światu, być może i ciebie dotyczy syndrom ratownika.
Czytaj także: „Asertywność to coś zdecydowanie więcej niż krzyknąć do kogoś: »Nie!«” Rozmowa z psycholożką Joanną Heidtman
Znany także jako syndrom zbawiciela, białego rycerza albo kompleks mesjasza polega na potrzebie ustawicznego niesienia pomocy innym ludziom, nawet kosztem siebie i często także wtedy, gdy pomoc wcale nie jest niezbędna. Sensem życia ratownika jest pomaganie, bardzo często również pod postacią działań, które w istocie są po prostu wyręczaniem kogoś. Takie osoby mają tendencję do stawania się niezastąpionymi dla innych. Niczym Superman wkraczają do akcji, gdy tylko ktoś z czymś sobie nie radzi, ale nawet gdy daje radę, też chętnie pomogą. Robią to często kosztem relacji lub czasu rodzinnego, odpoczynku, chwil dla siebie. Własne potrzeby zawsze stawiają na drugim miejscu, choćby oznaczało to rezygnację z tych podstawowych, jak sen, jedzenie, regeneracja. Poświęcają dla innych czas, pieniądze, ale także emocjonalną przestrzeń. Są zawsze dostępne, a jeśli nie są, zrobią tak, żeby były. Nie potrafią odmawiać, bo mają problem z wyznaczeniem granic innym, a gdy już zdarzy im się powiedzieć komuś „nie”, przy kolejnej okazji nadrabiają i pomagają w dwójnasób. Nie są jednak niczym kozioł ofiarny, bo nie poczucie winy jest ich głównym motywatorem. Ratownik po prostu musi czuć się potrzebny, zawsze, wszystkim i niemal w każdej sytuacji, nawet wtedy, gdy w rzeczywistości nie jest.
Często ma poczucie, że może naprawić innych. Wielu ratowników wierzy w swoją niezwykłą zdolność wpływania na ludzi. Zawsze wiedzą, jak pomóc i co zrobić, więc mają ambicję wytyczać innym życiowe ścieżki. Ratująca koleżanka zawsze ci podpowie, często tonem nieznoszącym sprzeciwu, co jest dla ciebie dobre: jak masz pokierować swoją karierą, z kim się związać, a z kim rozstać, jakie wybrać sobie hobby, by było rozwojowe. Wszystko po to, by ci pomóc wybrać najlepiej, czyli tak, jak ona uważa, że najlepiej będzie.
Ratownicy bywają nadopiekuńczy, często do tego stopnia, że nawet jeśli sobie tego do końca nie uświadamiają, ich działanie w pewnym sensie zachęca tych, którym wciąż niosą pomoc, do rodzaju niepełnosprawności, niesamodzielności i wyuczonej bezradności. W ten sposób nawet dorosłe już dziecko ratownika może – przyzwyczajone do ciągłego wyręczania we wszystkim – z wieloma życiowymi wyzwaniami nie umieć poradzić sobie samodzielnie. Rodzic ratownik nie wychowuje do samodzielności i odpowiedzialności, bo wciąż roztacza nad dzieckiem parasol ochronny. Wyręcza w obowiązkach, zamiast udzielać wskazówek i pozwolić dziecku uczyć się na błędach, a taka postawa jedynie wzmacnia bierność dziecka.
Ten typ osoby często aktywnie poszukuje okazji do niesienia pomocy i wyłapuje wszystkie. Wierzy też, że jest jedyną osobą na świecie, która może rozwiązać dany problem, czuje się niemal wszechmocna, myśląc „kto jak nie ja”. W pewnym momencie pogoń za kolejnymi możliwościami ratowania innych może zacząć przypominać uzależnienie. Kolejny dobry uczynek jest niczym kolejna dawka narkotyku, niezbędna dla dobrego samopoczucia, a nawet w ogóle życia, jedyne źródło zadowolenia i poczucia satysfakcji, spełnienia. Pomaganie nie jest kawałkiem jego tożsamości – ono ją tworzy, jest życiowym celem, misją. Parafrazując kartezjańskie „cogito ergo sum”, ratownika opisuje raczej hasło „pomagam, więc jestem”.
Efekty bywają druzgocące. Ciągłe niesienie pomocy może doprowadzić do całkowitego wyczerpania i fizycznego, i psychicznego, którego sam zainteresowany wydaje się początkowo nie dostrzegać. Nie może zrozumieć, dlaczego czuje się słaby, wypalony, bez sił, skoro robi tak wiele dobrych, pomocnych rzeczy. Często także oczekuje wdzięczności od tych, którym pomógł, a niestety jej nie dostaje. Narasta w nim więc poczucie rozgoryczenia, frustracji, ale także złości, a nawet agresji. Kłopot tkwi także w tym, że raz rozpędzona maszyna pomagania nie chce przestać się kręcić, także dlatego, że zainteresowanych przybywa. Ratownika bez trudu natychmiast wyczuwają ci, którzy lubią być wyręczani. Lgną do niego jak pszczoły do miodu, bo węszą dla siebie intratny interes. Bardzo szybko zaczynają korzystać do woli z tak nierównego układu i na nim żerować, bez skrupułów wykorzystywać chęć i gotowość ratownika do pomocy, jego wrażliwość, empatię, skłonność do poświęceń. A że potem zapominają często choćby podziękować, nie wspominając o odwdzięczeniu się, to już inna sprawa.
Za ciągłym staraniem się, by innym było łatwiej, lepiej, lżej, stoi cała masa mechanizmów psychologicznych. Przyczyn, dla których się to robi, często można sobie zupełnie nie uświadamiać.
„Są osoby, które mają niemal wdrukowane pomaganie całemu światu. Może to być dla nich sposób na poczucie się wartościową, dobrą, a nawet lepszą od innych osobą. Psychologia już dawno udowodniła, że nie ma czegoś takiego jak altruizm. Jest za to pseudoaltruzim: daję tobie, bo sama przy tym czuję się lepiej. Nie ma co się na to obrażać, bo nic w tym złego. Dawanie innym jest karmiące. Wtedy, kiedy dajemy, to także bierzemy. […] Kobiety, które żyją w trudnych związkach, też mają z tego korzyść […]. Inni dają takiej kobiecie uwagę, współczucie, podziw. Ona dzięki temu może czuć się wspanialsza, lepsza” – mówi w książce „Kobiety, które starają się za bardzo” psycholożka Sylwia Sitkowska.
Dla wielu ratowników pomaganie jest sposobem na zbudowanie poczucia własnej wartości. Czują się dobrymi ludźmi tylko, gdy niosą pomoc, a przecież każdy potrzebuje takiego poczucia. Mogą kierować nimi także chęć zdobycia aprobaty, przychylności otoczenia, potrzeba bycia docenionym, ale i kontroli nad nim. Ratownik ma przecież rodzaj władzy nad człowiekiem, któremu pomaga. Ratując innych, odwraca również uwagę od własnych problemów. Unikanie zajmowania się sprawami, które w jego własnym życiu wymagają uporządkowania, może być nieświadomą motywacją. Skupienie się na trosce o innych pozwala nie myśleć o swoim życiu osobistym, co oczywiście jest iluzją, ale daje poczucie ulgi.
Czytaj także: Czy wiesz, na czym budować pozytywną samoocenę? Oto 7 filarów poczucia własnej wartości
Tę cechę można w sobie wykształcić już na bardzo wczesnym etapie życia. Wiele osób mających skłonność do ratowania może pochodzić z rodziny, w której jedno lub oboje z rodziców miało jakieś uzależnienie. Takie dzieci wchodzą w rolę dorosłych, próbują ratować rodziców przed nimi samymi i konsekwencjami ich destruktywnych zachowań. Same pomocy nie otrzymują, więc w dorosłym życiu próbują dać innym to, czego im brakowało – wsparcie, często w nadmiarze. Swoją własną potrzebę ratunku z czasów dzieciństwa projektują na innych. Dziecko superbohater jest przekonane, że ratowanie jest jedyną metodą, dzięki której może zwrócić na siebie uwagę rodziców – egocentrycznych, pochłoniętych własnymi potrzebami czy właśnie uzależnieniem – poczuć z nimi jakąkolwiek więź. W ten sposób uczy się zaspokajać swoje własne potrzeby pośrednio – poprzez zaspokajanie potrzeb innych ludzi. W pewnym momencie może uznać, że pomaganie to w ogóle jedyny uzasadniony sposób nawiązania kontaktu z drugim człowiekiem, tak więc w dorosłym życiu dobiera sobie przyjaciół, znajomych – tak buduje relacje. Wybiera ludzi, którzy potrzebują ratunku.
Czytaj także: Bohater czy maskotka – jakie role z dzieciństwa nieświadomie odgrywamy?
Ratownicy są w stanie funkcjonować tylko wtedy, gdy partner wciąż potrzebuje ich pomocy, a nawet sami doprowadzają do sytuacji, w której stają się dla niego we własnym mniemaniu niezbędni. Często wchodzą w związki współzależne. Wikłają się nierzadko w relacje z osobami, które mogą potrzebować więcej pomocy, niż ratownicy mogą im dać. Na życiowych partnerów wybierają ludzi z poważnymi traumami, uzależnieniami lub historią nadużyć czy patologicznej niewierności, wierząc, że potrafią ich uratować. Realizują swoją potrzebę pomagania chronieniem ich przed konsekwencjami własnego postępowania. Swoje własne potrzeby odkładają na bok i każde działanie podporządkowują ratowaniu partnera, co buduje relację opartą na skrajnej asymetrii. Tu nie ma mowy o wzajemności i równowadze, dbaniu o siebie nawzajem. Zaopiekowany w każdej życiowej sytuacji partner ratownika może z czasem stracić potrzebę i motywację do samodzielnych działań, w ten sposób pogłębiając swój problem. Ratowanie okazuje się w wielu przypadkach po prostu niedźwiedzią przysługą.
Takie relacje mogą mieć bardzo skomplikowaną i destrukcyjną dynamikę. W pewnym momencie bowiem niesiona partnerowi pomoc może stać się narzędziem manipulacji, gdy ratownik wkracza w rolę prześladowcy i wykorzystuje ją, by mieć poczucie władzy. Z drugiej strony może także wejść w rolę ofiary, gdy za swoje poświęcenia nie otrzymuje nic w zamian („Po wszystkim, co dla ciebie zrobiłem/zrobiłam, tak mnie traktujesz?!”). Wtedy może zacząć odmawiać pomocy, do której przyzwyczaił partnera, na zasadzie kary.
Czytaj także: Poświęcenie w miłości – czy związek oznacza rezygnację z siebie?
Bardzo trudnym momentem dla ratownika może być sytuacja, w której partner już nie potrzebuje jego pomocy, np. dlatego, że skorzystał z terapii uzależnień i powoli odzyskuje kontrolę nad swoim życiem albo znajduje pracę i finansowo staje na nogi. Innymi słowy: zaczyna radzić sobie z tym, w czym do tej pory wyręczał go ratownik. To okoliczność, w której ten ostatni po pierwsze przestaje czuć się potrzebny, a samo to jest dla niego nie do zniesienia, po drugie zaś nie potrafi odnaleźć się w sytuacji, w której już nie musi bez przerwy ruszać na pomoc – nie bardzo wie, co innego miałby robić, kwestionuje więc w ogóle sens trwania związku. Paradoksalnie bezradność partnera jest bowiem motorem napędowym takiej nierównej relacji.
Czytaj także: „Niech tylko przestanie pić, to wszystko się ułoży”. Dlaczego tak trudno wyjść ze współuzależnienia?
Ktoś, kto latami kształtował w sobie taką postawę, raczej nie będzie w stanie z dnia na dzień po prostu przestać, nawet jeśli zaczyna za swoje pomaganie płacić wysoką cenę. Wychodzenie z tej roli musi być procesem, a nierzadko wymaga wsparcia terapeuty, by na nowo zbudować swoją tożsamość, odzyskać siebie i dla odmiany pomóc sobie, a nie innym. Na początek ważne jest, by w ogóle zdać sobie sprawę z tego, że w pomaganiu przekraczasz pewną granicę. Trudno to zaakceptować, bo przecież niesienie pomocy bliskim ludziom wydaje się szlachetne, przepełnione dobrymi intencjami, po prostu ludzkie. Sama siebie potrzebujesz przekonać, że możesz komuś odmówić pomocy i właśnie w ten sposób – paradoksalnie – najbardziej mu pomóc. Choć będzie temu towarzyszyć niepewność, czy sobie poradzi, czy lęk, że sam nie da rady, jeśli to ktoś dla ciebie ważny, pozwól mu wziąć za siebie odpowiedzialność. Ciągłe wyręczanie, doradzanie, sprzątanie bałaganu jest dla tych, którzy mają z niego czerpać korzyści, w istocie bezproduktywne, a dla ciebie – wyczerpujące. Dobrze powtarzać sobie jak mantrę, że o ile nie mówimy o małych dzieciach zależnych od opiekunów, nikt nie jest odpowiedzialny za cudze życie i rozwiązywanie cudzych problemów, bo to nie tylko ogromny ciężar, lecz także odwrócenie się od samej siebie. Możesz być zdziwiona tym, że świat naprawdę sobie poradzi, i to całkiem nieźle, nawet jeśli nie będziesz wiecznie gasić wszystkich pożarów.
Ważne jest to, by zrozumieć, że wyjście z roli ratownika i powstrzymanie się od rozwiązywania problemów innych ludzi nie oznacza, że ich porzucasz. To, że skupiasz się na własnych potrzebach, nie czyni cię egoistką, nie oznacza, że nagle z dnia na dzień pokazujesz całemu światu środkowy palec i zajmujesz się wyłącznie sobą. – Trzeba dbać o siebie i swoje potrzeby. To nie jest egoizm czy tym bardziej próżność albo fanaberia. To manifestacja zdrowego rozsądku. Zachęcam, by przyjąć perspektywę, którą ja nazywam włączającą. Polega ona na tym, że nie zmuszam się do dokonania wyboru: albo dbam o siebie, albo pomagam. „Albo” zastępuję „i”. I dbam o siebie, i pomagam. My, kobiety, powinnyśmy o tym szczególnie pamiętać, bo mamy skłonność, ze względów biologicznych, hormonalnych, ale także kulturowych, do ciągłego poświęcania się, dbania o innych kosztem siebie – mówiła w jednej z rozmów Ewa Stelmasiak, mentorka, autorka książki „Lider dobrostanu”.
Postawienie siebie na pierwszym miejscu to konieczny krok do zbudowania zdrowej równowagi w relacjach, w których raz jest się dawcą, a innym razem biorcą. Gdy ciągle dajesz, nie dostając nic w zamian, zaczyna w tobie wzbierać frustracja i złość, a to nie jest dobry budulec dla więzi międzyludzkich.