Gdy w związku dzieje się źle, terapia par wydaje się świetnym rozwiązaniem. Kiedy warto się na nią zdecydować? Czego się spodziewać i jak właściwie sprawdzić, czy jest skuteczna? O to pytamy psychologa Pawła Droździaka.
Co jest ewidentnym sygnałem, że nie warto zwlekać z terapią dla par, jeśli chce się ratować związek?
Sens pójścia na terapię jest wtedy, kiedy problem się pojawił i widzisz, że czas go sam nie leczy. Staram się raczej unikać dawania ludziom jakichkolwiek rad, ale w tym miejscu zrobię wyją tek i podpowiem, że jeśli komuś przychodzi do głowy skorzystanie z terapii dla par, to warto ten pierwszy impuls przeczekać, pozwolić mu wygasnąć. Nawet z badań naukowych wynika, że wiele naszych problemów po prostu mija z czasem, rozwiązuje je samo życie – czasem wystarczy zmiana pory roku czy jakieś wydarzenie, na przykład w życiu zawodowym. Każda para ma od czasu do czasu rodzaj kryzysu. Często jest on związany z jakimś etapem życia, ze zmianami i są to trudności okresowe. Mówię o tym dlatego, że czasem ludzie wyobrażają sobie terapię jako łatwą do połknięcia tabletkę na całe zło, która bezboleśnie rozwiąże problem, więc czemu nie zdecydować się na ten ruch od razu. Otóż tak nie jest.
Rozpoczęcie terapii przypomina trochę wpuszczenie do mieszkania ekipy remontowej. By powstała nowa aranżacja, najpierw ta ekipa musi dokonać destrukcji. Rozmontować sporo z tego, co jest, by dopiero po usunięciu gruzu zacząć coś nowego zbudować. Każdy ma pewne metody radzenia sobie z rzeczywistością, mówiąc językiem fachowym – swoje obrony, które do pewnego stopnia, lepiej bądź gorzej, ale się sprawdzają. W terapii w pewnym sensie dobieramy się do tych metod, grzebiemy w nich, a to nigdy nie jest bezbolesny proces.
A co można zrobić, by zanim zdecydujemy się na terapię, jakoś się poratować w obliczu kryzysu?
Być może niektórym trochę się narażę, ale szczerze odradzam czytanie wszelkich poradników. Jeśli ktoś zastanawia się nad podjęciem terapii, ale jest w tym ważnym i – podkreślam – potrzebnym momencie zawahania, i chce zdobyć trochę wiedzy psychologicznej na temat funkcjonowania człowieka, także w relacjach, lepiej żeby zamiast poradników poczytał sobie największe dzieła literatury. Nie tej najnowszej, ale tej, która się obroniła przez ostatnie 50–70 lat. Nie żartuję! U Dostojewskiego, Gombrowicza i innych klasyków naprawdę jest wszystko i to jest świetne źródło psychoedukacji.
Druga rzecz to skorzystanie z naturalnych źródeł wsparcia. Większość par ma je wokół siebie – to rodzina, znajomi, przyjaciele, rozmaite grupy, także wyznaniowe. Wśród ludzi, którzy parę otaczają, często są ci bliscy i życzliwi, i to u nich warto szukać pomocy w pierwszej kolejności. Oczywiście to nie zawsze jest możliwe, bo w niektórych sytuacjach, gdy para ma problemy natury intymnej, seksualnej, pójście po radę do matki czy ojca nie jest fortunnym rozwiązaniem, ale w wielu innych przypadkach właśnie od tego można zacząć.
Jest i inny aspekt – dobrze postawić sobie pytanie, czy problem, który pojawił się w relacji, faktycznie wymaga konsultacji z terapeutą, a nie rozwiązania z zupełnie innego obszaru. Jeśli para ma problemy mieszkaniowe, prawne, finansowe, to potrzebuje w pierwszej kolejności agencji nieruchomości albo prawnika, a nie terapeuty. Psycholog jest dobrym adresem wtedy, gdy ktoś widzi w sobie, w partnerze lub w relacji jakiś rodzaj zagadki, której sam do końca nie rozumie. Gdy dzieje się między ludźmi coś niepojętego, niezrozumiałego dla nich, co się powtarza, nie mija, a nawet się nasila, i nie wiadomo z jakiego powodu.
Mam wrażenie, że zwłaszcza w przypadku kobiet ten problem może dotyczyć braku poczucia porozumienia z partnerem na bardzo ogólnym poziomie. „On nie potrafi mówić o uczuciach, nie słucha mnie i nie rozumie” – zdarzają się pary z takim problemem?
Można powiedzieć, że to jest klasyczna skarga kobiet. Wychodzą tu różnice płciowe, bo prawda jest taka, że wielu problemów, które istnieją dla kobiet, dla mężczyzn w ogóle nie ma. Są dla facetów abstrakcyjne. Często do chodzi do tego, że kobieta chciałaby porozmawiać o swoim świecie wewnętrznym, ale też o świecie wewnętrznym mężczyzny, a on nie bardzo wie, o czym ona w ogóle do niego mówi... Hipoteza, w której idą wówczas na terapię – on się tam otwiera i staje się trochę jak kobieta – jest dla kobiet bardzo atrakcyjna, ale niestety rzadko to się wydarza. To może oczywiście coś zmienić, ale w wielu przypadkach ten facet po prostu nie ma takiego życia wewnętrznego, jakiego partnerka by oczekiwała.
Pewne błędy komunikacyjne, które ludzie popełniają w związku, wiążą się z różnicą płci. Zanim się z takim problemem trafi na terapię par, dobrze sobie zrobić mały eksperyment myślowy – spróbować przez chwilę przyjąć optykę własnej prababki i dopuścić do głowy myśl, że różnica płci istnieje. Jeśli kobieta oczekuje od terapii, że dzięki niej mężczyzna stanie się wrażliwszy i trochę bardziej kobiecy, to musi się liczyć z porażką, bo w znakomitej większości przypadków tak się nie stanie. Owszem, jeśli mamy do czynienia z mężczyzną faktycznie patologicznie oddzielonym od swoich emocji, praca terapeutyczna może pomóc, ale nie oczekujmy, że zlikwiduje fundamentalną różnicę płci. Tego zresztą mężczyźni się najbardziej obawiają, myśląc: „Jeżeli spełnię to oczekiwanie, czyli stanę się bardziej kobietą, to ona mnie wtedy zostawi. Bo przecież ona chciała faceta...”.
Trzeba w terapii rozróżnić indywidualną problematykę pary od tego, co wynika z różnicy płci, bo różnica płci nie jest patologią.
Ludzie chyba często szukają ratunku w terapii, bo mają poczucie, że się od siebie oddalili, żyją nie ze sobą, ale obok siebie. Czy w takiej sytuacji terapia może pomóc i jak wygląda taki proces?
Może pomóc, przy czym często jest tak, że gdy para trafia do gabinetu terapeuty, to albo oboje, albo przy najmniej jedno z nich już tak naprawdę postanowiło o rozstaniu, a pójście na terapię jest tylko pustym gestem, który służy do tego, żeby mieć podkładkę w sądzie, przed rodziną albo przed samym sobą: „Zrobiłem/zrobiłam wszystko, co się dało, ale nie wyszło”. Trudno wówczas mówić o jakiejkolwiek skuteczności, bo to jest zwyczajne oszustwo, wcale nie tak rzadkie.
Załóżmy jednak, że faktycznie para przychodzi na terapię po to, by związek ratować. Na początku tego procesu bardzo często mamy do czynienia z dwiema nieco innymi sytuacjami. Pierwsza to taka, w której jedna z osób, a czasem nawet obie, zaprzecza istnieniu problemu. Słyszę na przykład z ust faceta: „Wszystko jest dobrze, ja niczego nie potrzebuję, właściwie zostałem tu przyciągnięty na siłę. Ale w porządku, siedzę tu z największą przyjemnością i to, co pan mówi, jest bardzo ciekawe”. To klasyka gatunku. Druga historia jest taka, że do gabinetu trafiają ludzie, którzy gdy są ze sobą na co dzień, to idą na pewien kompromis. Pewnych rzeczy nie mówią, pewnych emocji nie wyrażają, unikają wrażliwych tematów, bo się na przykład obawiają konfrontacji z tą drugą stroną albo się boją, że partner odejdzie. I nagle w tym unikaniu pojawia się terapeuta, którego postrzegają trochę jak wentyl bezpieczeństwa. Jego obecność ich ośmiela, skłania do poruszania długo omijanych kwestii, czasem do tego stopnia, że po wyjściu z gabinetu nawet żałują, że posunęli się za daleko. Po prostu wywalają z siebie skargi i żale z taką siłą i w takim tempie, na zasadzie: „Niech pan zobaczy, co on/ona mi robi!”. Terapeuta nie ma nawet szans w porę zareagować, bo to jest lawina.
I jakie jest wtedy zadanie terapeuty?
Przez taką parę jest on postrzegany trochę jak sędzia, który powie, kto ma rację, co jest źle i jak powinno być, wyznaczy pewne standardy. I rzeczywiście czasem jest to konieczne. Jeśli na przykład przychodzi mężczyzna i mówi otwarcie, że owszem, zdradza żonę, ale ciężko pracuje, więc właśnie tego mu trzeba, albo problemem w relacji jest to, że kobieta nie śpi w łóżku z mężem, tylko z 11-letnim synem, który boi się ciemności, a ona uważa, że wszystko jest okej, bo przynajmniej wszyscy się wysypiają, to terapeuta faktycznie musi odegrać rolę tego Innego, który pojawia się i mówi, że coś nie jest normalne. W takich skrajnych sytuacjach rolą terapeuty jest po prostu poinformować o pewnych obowiązujących normach, do których – gdy funkcjonuje się w określonej kulturze – odnosić się trzeba. Jednak w przypadkach umiarkowanych terapeuta stosuje raczej dyskurs analityczny, czyli po prostu próbuje zrozumieć pewne rzeczy, analizuje je i pomaga wyciągać jakieś wnioski, ewentualnie pokazuje alternatywne sposoby myślenia.
Nie daje rad, nie podsuwa rozwiązań?
Intuicyjnie każdy tego oczekuje – że terapeuta naj pierw wysłucha, potem powie, jak jest, a następnie, jak być powinno, czyli sam zrobi porządek. To taka trochę ludowa tradycja, funkcja tożsama z tą, którą w judaizmie pełnił rabin, a w Kościele katolickim ksiądz spowiednik. Terapeuta nie pełni takiej roli, nie jest postacią, która poucza ex cathedra, ani kimś takim jak chirurg, który najpierw pacjenta usypia, a potem spokojnie bez jego udziału pracuje sobie na ciele – obiekcie operacji.
Terapeuta pracuje z podmiotem, a w przypadku terapii par – z dwoma podmiotami. To jest spotkanie trzech osób, które powinno polegać na współpracy. Oczywiście współpraca nie zawsze jest możliwa, choćby dlatego, że każdy klient w terapii trochę oszukuje, nie mówi wszystkiego, więc nie jest tak, że terapeuta ma dostęp do całej prawdy. Weźmy kobietę, która na sesji mówi coś w rodzaju: „Ja już nie wiem, czego ja chcę w życiu”. Może być tak, że pod takim enigmatycznym stwierdzeniem kryje się to, że partner jej już nie pociąga fizycznie, za to pociąga ją ktoś inny. Tylko że ona tego ze skarby świata nie powie na głos! W takiej sytuacji terapia nie pójdzie do przodu w żaden sposób, bo na to po prostu nie można nic poradzić, nawet gdyby to zostało wypowiedziane, a tym bardziej gdy podobne wyznanie nawet nie padło. Są sytuacje, w których terapeuta powinien w ogóle zasugerować raczej terapię indywidualną niż terapię par, jeśli ma przekonanie, że w tej formule spotkań jakikolwiek progres jest niemożliwy.
Jeśli jednak para nadaje się do pracy wspólnej, zaczyna się to, o czym wspomniałeś – destrukcja. Na czym ona polega?
Na rozmrażaniu pewnych trudnych spraw. Zaczynamy mówić o rzeczach, które do tej pory, także dzięki zastosowaniu wspomnianych już obron, w ogóle nie były dotykane, a mimo to życie pary jakoś się toczyło. To może być sytuacja, w której w związku od 10 lat w ogóle nie ma seksu. Taka para zasadniczo funkcjonuje, dobrze działa socjalnie, a często nawet emocjonalnie – udzielają sobie wzajemnie wsparcia, ale seksu brak. Pojawia się jednak symptom w tej postaci, że pan ogląda porno, co pani odkryła i co jest dla niej etycznie nie do zaakceptowania. Praca w takiej sytuacji wymaga rozmontowania pewnej obrony. Oni nagle muszą mówić o czymś, co jest dla nich piekielnie trudne. W tej konkretnej sytuacji szukać odpowiedzi na pytania wcale nie tak oczywiste jak: Dlaczego pan ogląda porno?, a sięgające głębiej, choćby takie: Dlaczego ten człowiek w ogóle decyduje się być w związku z kobietą, z którą nie ma seksu? Czym ten seks jest w ich życiu? Będą musieli się nad tym wspólnie pochylić, coś odkryć, a może być tak, że konstatacja będzie dla nich obojga trudna do przyjęcia, a nawet wstrząsająca.
W trakcie terapii mogą przypadkiem odkryć jakąś szokującą prawdę o samych sobie?
Tak, ale jest i druga, bardziej optymistyczna strona medalu. Mogą się też dowiedzieć, że wcale nie jest z nimi tak źle, jak myśleli. Dowiedzenie się prawdy na swój temat jest często demonizowane, tak jakby z założenia ona miała być wybitnie zła. Tymczasem ona może być dużo lepsza, niż sądzimy. Gdy wypowiemy pewne rzeczy na głos, może się okazać, że wcale nie jesteśmy aż tacy, mówiąc kolokwialnie, „pokręceni”, jak nam się zdawało. Być może nasz sposób postępowania w danej sytuacji był jedyną możliwą reakcją na jakąś traumę? Terapia daje szansę, by to zrozumieć. Gdy zrozumiemy pewne mechanizmy stojące za tym, że krzyczymy na siebie, dopuszczamy się jakichś nadużyć, one przestają być takie straszne, stają się bardziej ludzkie.
Praca nad relacją nie kończy się w gabinecie, ludzie muszą sobie jakoś radzić, gdy obok nie ma terapeuty. Jak to mają robić?
W niektórych szkołach terapeutycznych para dostaje pewne zadania domowe, które mają wymiar praktyczny, pozwalają wykorzystać to, do czego udało się dojść w czasie sesji, w codziennym życiu. To pomaga. Poza tym, gdy ludzie się już czegoś o sobie dowiedzą, to cięż ko kontynuować zachowania czy utrzymywać postawę sprzed zdobycia tej wiedzy. Oni pewne rzeczy już potrafią zauważać, nazywać, interpretować. Gdy postępują w ja kiś konkretny sposób, już wiedzą dlaczego, i naprawdę nie sposób udawać, że wszystko jest tak, jak było dotąd. Druga strona może się też powołać na słowa, ustalenia czy odkrycia z sesji, więc nie jest już tak łatwo robić dokładnie to, co wcześniej.
Ale czasem ludzie tak nie robią, są jakby niereformowalni. Dlaczego?
Oczywiście skuteczność tego procesu nie jest stuprocentowa. Można powiedzieć, że terapia jest ostatnim narzędziem, którego można użyć jeszcze przed rozpadem relacji, natomiast tu nie da się zagwarantować sukcesu, choćby dlatego, że nie zawsze sama wiedza, dlaczego się coś robi, wystarcza, by przestać to robić. Weźmy taką sytuację dla przykładu: on zawsze źle wkłada naczynia do zmywarki, ona mu zwraca uwagę i wtedy za każdym razem on wpada w złość, bo czuje się krytykowany i w ogóle niekompetentny we wszystkim. Czy samo to, że on się dowie, że reaguje złością, sprawi, że zacznie przyjmować krytykę zmywarkową ze stoickim spokojem? No nie. Ta wiedza może mu nieco rozjaśnić sytuację, ale nie spowoduje, że przestanie się wściekać, bo najprawdopodobniej czuje się życiowo niekompetentny z jakiegoś innego powodu niż te nieszczęsne talerze. Może miał jakieś doświadczenia, które sprawiły, że tak się ze sobą czuje, i to się za nim ciągnie. Czasem udaje się do tych głębszych przyczyn dotrzeć w terapii, a czasem nie. Poza tym, jeśli on w chwili krytyki wyrzuca talerz przez okno, to owszem, może go to przerazić i stać się powodem wizyty u psychologa z powodu lęku przed samym sobą, ale może też być tak, że ta agresja jako symptom coś rozwiązuje.
Bo gdy on już rzuci tym talerzem, to natychmiast czuje ulgę. Ten system, z jego perspektywy, może po prostu nie mieć żadnych wad. Cała istota skuteczności terapii w takim wypadku sprowadza się do tego, czy w nim jest jakikolwiek kawałek, który czuje, że to, co robi, jest nieadekwatne. To daje jakąkolwiek przestrzeń do pracy.
Jakie jeszcze warunki powinna spełnić para, żeby terapia w ogóle miała szansę być skuteczna?
Nie chciałbym zabrzmieć trywialnie, ale dobrze by było, żeby ci ludzie się kochali. Trudno pracuje się z parą, którą łączy niewiele ponad wspólny kredyt. Jednak nawet jeśli ludzie są w związku nie z miłości, ale ze zdrowego rozsądku, to ten rozsądek właśnie może w terapii pomóc – pod warunkiem że oni są w stanie myśleć zdroworozsądkowo.
Na pewno pomaga też zdolność do autorefleksji. Mój kolega prawnik podzielił się ze mną ciekawym spostrzeżeniem. Jego zdaniem nasze zawody różnią się tym, że do prawnika przychodzą ci ludzie, którzy nie rozumieją, że ich problemy są związane z nimi, a do psychologa ci, którzy to wiedzą. Myślę, że różnie z tym bywa, bo czasem psycholog bywa traktowany jak prawnik i odwrotnie, ale generalnie takie rozróżnienie istnie je. Rzeczywiście w terapii potrzebna jest gotowość do zakwestionowania siebie, do refleksji nad sobą. Interwencja terapeuty musi też bazować na tym, że w człowieku jest jakakolwiek zdrowa część, do której się można odwołać, bo jeśli jej nie ma, to cały proces jest skazany na porażkę.
Zastanawiam się, kiedy można mówić o porażce. Koleżanka powiedziała mi kiedyś, że bardzo sobie ceni terapię par, bo właśnie dzięki niej utwierdziła się w przekonaniu, że na pewno chce się rozwieść.
To, że terapia nie uratowała związku przed rozpadem, nie oznacza, że nie była skuteczna. Czasami właśnie dzięki terapii ludziom udaje się po prostu rozejść w cywilizowany sposób, bo ona pomaga za trzymać pewien destrukcyjny proces, minimalizuje straty. Często po prostu przyspiesza podjęcie decyzji, która i tak zostałaby podjęta, może też skrócić życie w zawieszeniu, podtrzymywanie iluzji związku czy małżeństwa, które potrafi ciągnąć się latami i uniemożliwia ludziom ułożenie sobie życia na nowo. Trudno sformułować jakieś sztywne i uniwersalne kryterium rozstrzygające o skuteczności. Nawet polepszenie jakości życia jest mocno dyskusyjne, bo jeśli związek jednak się rozpada, to dla jednej osoby to może oznaczać polepszenie, ulgę, nowy początek, a dla drugiej – czarną rozpacz.
Ważniejsze niż orzekanie, czy się udało, czy też nie, jest moim zdaniem ocenianie efektów na bieżąco. Sprawdzanie, czy coś się zmienia. Czy te spotkania z terapeutą to ważne momenty w kalendarzu, z których się nie rezygnuje z byle powodu, bo jednak coś dają, czy też z łatwością ktoś byłby w stanie wyjechać na miesięczne wakacje i pominąć kilka sesji bez po czucia straty? Psychologia nie jest nauką ścisłą, więc skuteczności terapii nie mierzy się, podstawiając do wzoru, podobnie jak czasu trwania terapii. Na pytanie, ile to potrwa, odpowiadam zgodnie z prawdą: nie wiem. Tyle, ile trzeba. Terapia par trwa zwykle krócej niż indywidualna, ale nie ma żadnej reguły, na którą się można powołać. W tym biegu meta dla każdego jest w trochę innym punkcie.
Polecamy książkę: „Zdrada. (Nie)wierna towarzyszka związków”, Paweł Droździak, wyd. Sensus
Paweł Droździak, psycholog. Prowadzi poradnictwo dla osób dorosłych i par. Pracuje z osobami mającymi trudności z kontrolowaniem zachowań impulsywnych. Zajmuje się także analizą lacanowską. Właśnie ukazała się jego najnowsza książka „Zdrada. (Nie)wierna towarzyszka związków”.