Zaufanie do siebie to podstawa funkcjonowania naszego świata. Bez niego niemożliwe jest nawet przejście przez ulicę, zrobienie zakupów, nie mówiąc o wspólnym życiu, o pracy, rozwoju. Dlaczego jedni idą w świat z wiarą, a inni odgradzają się murem; i co tak naprawdę znaczy ufać sobie – wyjaśnia psycholożka Małgorzata Opanowicz-Małyszko.
Spóźniłam się na nasze spotkanie, bo szukałam naszyjnika, który codziennie noszę, ale najwyraźniej go zgubiłam. Poczułam się okropnie, bardzo nie chciałam bez niego wychodzić. W drodze pomyślałam, że to świetny początek rozmowy o zaufaniu. Choć sobie tego nie uświadamiałam, nadałam temu wisiorkowi moc chronienia mnie. Nie zdawałam sobie sprawy, że nie ufam światu. No i że jestem przesądna...
Nie jest pani wyjątkiem. Wydaje się, że naszyjnik, który stał się ochronnym talizmanem, pozwalał pani doświadczać większego poczucia bezpieczeństwa. A jego brak uwidocznił brak zaufania do świata. A jak jest z pani zaufaniem do siebie?
Myślałam, że raczej nie ufam innym, ale teraz czuję, że w rzeczywistości problemem jest zaufanie do siebie.
Czyli jest coś takiego jak zaufanie i jego brak, dwa bieguny, i one w pani współistnieją. To prowadzi mnie do pytania, czym właściwie jest zaufanie. Przecież na nim opierają się nasza uzgodniona rzeczywistość i nasze umowy społeczne. Ufamy, że na zielonym świetle możemy przejść przez ulicę i samochody się zatrzymają, że woda z kranu nas nie zatruje, że jeśli na opakowaniu jest napis „bez cukru”, to produkt go nie zawiera itp. Trudno jest żyć bez zaufania. W praktyce to niemożliwe. Wszystkiego osobiście sprawdzić się nie da, trzeba czemuś czy komuś zawierzyć. Tym właśnie jest zaufanie – zdaniem się na kogoś lub na coś, oddaniem kontroli, na podstawie przekonania, wiary, że ktoś czy coś nas zabezpieczy, coś nam zapewni, zadba o nas, nie zawiedzie. A my możemy wtedy odpocząć, poczuć się chronieni, możemy zająć się czymś innym, iść dalej, rozwijać się.
Ten ktoś nas nie wykorzysta, będzie przestrzegał wspólnie zrozumiałych reguł. Jeśli chodzi o zaufanie to ta definicja zawiera aspekt zewnętrzny.
O, tak. Zaufanie jest cechą relacji. Nawet jeśli mówimy o zaufaniu do siebie – to również jest relacja – z samym sobą. Ufamy swojej wewnętrznej sile, własnym zasobom.
Są ludzie skrajnie nieufni, a inni ufają światu i sobie. Skąd się to bierze? Loteria genowa? Co jest ważne w zaufaniu?
Zaufanie jako wzór postawy wobec świata i siebie tworzy się w najwcześniejszym dzieciństwie. Późniejsze doświadczenia mogą tę postawę zweryfikować i to w dowolną stronę, niemniej pierwszy rok życia to czas, kiedy tworzy się rodzaj matrycy. Jesteśmy wtedy pod każdym względem zależni od świata zewnętrznego reprezentowanego przez rodziców. Przyjście na świat to wielkie wyzwanie. Wszystko jest nowe, dziecko uczy się oddychać, jeść, dostosowywać się do bodźców, rytmów. Wszystko, czego potrzebuje, pochodzi z zewnątrz: pożywienie, ciepło, przewinięcie, dotyk.
Jest przy tym zupełnie bezradne.
Nie do końca. Rodzi się z potrzebą więzi, wyposażone w sposoby, by tę więź nawiązać. Jest aktywne. Ma usta przygotowane do ssania, które szukają pokarmu. Ma reakcję przytulania, przywierania, chwytania; podąża wzrokiem...
I jest wyposażone w mocny głos.
Potrafi płakać na wiele sposobów, szybko się uczy odczytywać emocje, zaczyna się uśmiechać, wchodzi w interakcje. Gdy dziecko sygnalizuje jakąś potrzebę i ona zostanie spełniona, tworzy się wzór zaufania do opiekuna, ale też do świata. Podświadomy przekaz jest taki – wokół jest obfitość, świat jest dobry, jeśli coś mi nie pasuje, komunikuję to i przeszkoda zostaje usunięta. Ale też – warto aktywnie sięgać po to, co mi potrzebne. Tworzy się reguła wzajemności w kontaktach społecznych. Mogę sięgać po miłość, spełnienie. Teoria stadiów rozwoju psychospołecznego Erika Eriksona mówi, że by wykształcić stabilny i kompetentny rys tożsamości, człowiek musi w życiu pomyślnie rozwiązać osiem kryzysów. Pierwszy z nich definiuje para przeciwieństw: ufność – nieufność. Zdobycie podstawowej ufności jako siły ego to baza, na której buduje się następne kompetencje.
A gdy coś idzie nie tak?
Zaburzenia na tym etapie rozwoju zawsze powodują głębokie urazy, które rzutują na dorosłe życie. Gdy opieka rodzica była nieregularna czy zabrakło czułości, dorastają ludzie zamknięci w sobie, wycofani, przewrażliwieni, bierni. Albo przeciwnie – nadmiernie aktywni, głodni uwagi, konfrontacyjni, kontrolujący. W trakcie rozwoju dziecko zaczyna się oddzielać od mamy, żeby odkrywać świat. Odchodzi się bawić, ale wraca, gdy dzieje się coś trudnego. Jeśli nic tego procesu nie zakłóci, stopniowo robi to coraz rzadziej, a wycieczki odbywa w świat coraz śmielsze i dalsze. Zaczyna ufać sobie, że sobie poradzi, nawet jeśli czasem nie wszystko pójdzie po jego myśli. Uczy się też, że gdy coś jest za trudne, można sięgnąć po wsparcie, zaufać komuś, na kimś się oprzeć. Gdy coś tę fazę zakłóci, człowiek częściowo zatrzymuje się na tym etapie i w dorosłym życiu ma mniejszą gotowość, by eksperymentować, boi się zmian. Dlatego osoby ufne lepiej radzą sobie w nowych sytuacjach, mniej się stresują, zamartwiają; idą w nieznane, bo wiedzą, że sobie poradzą.
Mówi pani, że ważnym elementem postawy ufności jest zaufanie do kogoś. Znajomy terapeuta powiedział mi ostatnio, że nie ma czegoś takiego jak zaufanie w relacji. Mamy ufać sobie i brać za siebie odpowiedzialność, a nie obarczać nią drugiej osoby. Kontrowersyjna teza.
To, co się wnosi do związku, to styl przywiązania, czyli oczekiwania, które ludzie formułują co do kontaktu z innymi osobami. To znów kształtuje się na bazie relacji z pierwszym opiekunem. Jeśli opiera się na poczuciu bezpieczeństwa, mamy dobre wzorce. Wtedy zaufanie do partnera rodzi przekonanie, że jeśli się umówimy na coś, to ta osoba tego dotrzyma. Jeśli jestem nieufna, zaczynam ludzi wokół kontrolować, pilnować, sprawdzać. Na przykład dzwonię, żeby komuś przypomnieć, że się ze mną umówił, sprawdzam jego mejle, czy aby mnie nie zdradza itp. Jeśli komuś ufam, to znaczy, że wierzę w jego intencje i kompetencje. Słowem, uważam go za dorosłego człowieka. Są różne poziomy zaufania. Czasem mogę pozwolić komuś zaopiekować się sobą. Ale to nie jest obarczanie kogoś odpowiedzialnością za mnie. Dobra relacja jest wymianą. Ufamy, że kiedy jedno z nas będzie miało trudniejszy moment, partner go wesprze. Widzimy się wzajemnie wraz ze swoimi słabościami i wierzymy, że partner nie wykorzysta ich przeciwko nam.
Czyli zaufanie i kontrola to w jakimś sensie przeciwieństwa.
Nie da się ufać i kontrolować jednocześnie. Jest albo, albo. Żeby się na kimś oprzeć, trzeba oddać kontrolę. Ten sposób reakcji jest zapisany w ciele. Osoby kontrolujące są zwykle bardzo spięte, sztywne, nerwowe. Takie samo jest niemowlę, które płacze. Wypręża się, usztywnia. Kiedy dostaje jeść, jest mu ciepło, jego ciało mięknie, rozluźnia się, poddaje.
Robiłam ćwiczenie, które pokazuje, czy jesteśmy gotowi zaufać innym – stoi się tyłem do grupy osób i trzeba opaść do tyłu na ich ręce. Są ludzie, którzy tego nie potrafią.
A przecież ten, kto nie ufa, nigdy nie zdejmuje maski, nie odpuszcza kontroli, nie dozna miłości. Ludzie pod wpływem zranienia często się zamykają, przestają ufać innym. I w ten sposób chronią się przed bólem, ale też uniemożliwiają sobie szczęście. Zaufanie to klucz do miłości.
Czasem ludzie szukają kogoś, na kim można się oprzeć, kto ich bezpiecznie poprowadzi. Nauczyciela, guru. To też relacja oparta na zaufaniu.
Guru przypisujemy szczególne zdolności, niedostępne innym ludziom. Z tym należy bardzo uważać. By zachować autonomię w obecności autorytetu, trzeba mieć silne poczucie autonomii i naprawdę ufać sobie. Wyobraźmy sobie człowieka, który czuje się niepewnie, szuka drogi. I spotyka nauczyciela, który ma to wszystko w sobie – wie, jak żyć, zna drogę, jest pewny siebie, mocny, pięknie mówi. Istnieje niebezpieczeństwo, że ten pierwszy ślepo się w niego zapatrzy, będzie gotów zrobić wszystko, byle tylko iść z nim tą samą drogą. Bo ten nauczyciel zastępuje mu emocjonalnie rodzica, którego nie miał albo nie miał wystarczająco. Taki człowiek wchodzi w relację z pozycji dziecka, które samo nie umie zrobić kroku i ma przed sobą wszystkowiedzącego dorosłego. Więc się go ślepo słucha.
Bo ślepo mu ufa.
Dla dziecka rodzic jest panem tajemniczego, niepoznanego jeszcze świata, którego ono nie rozumie. Rodzic wszystko mu tłumaczy. Mówi: to jest most, a to jest rzeka. To jest prawda, a tamto nieprawda. Tak trzeba robić. I dziecko słucha. Dorosły, który częściowo zatrzymał się emocjonalnie na tym etapie rozwoju i chce uzdrowić tę blokadę, może nieświadomie pójść za takim człowiekiem, który mu się wydaje wszystkowiedzący. Z prawdziwie dziecięcą naiwnością, wiarą, że ten ktoś jest wszechmocnym czarodziejem, posiadł prawdę. Jeśli tak się stanie, nikomu to nie służy. Taki człowiek jest podatny na manipulacje. I wcale się nie rozwija.
Dlaczego?
Bo nie buduje siły w sobie, nie wzmacnia siebie, nie uczy się, tylko cały czas ma tę siłę na zewnątrz, w postaci tego człowieka, nauczyciela.
Widzę, że jest w ludziach – nie wiem, czy w Polakach szczególnie – tęsknota za takim oddaniem, bezgranicznym zaufaniem. Za autorytetem, który wie, co jest prawdą, powie, co jest dobre, a co złe.
Współczesny świat wydaje się coraz bardziej chaotyczny i niezrozumiały, wszystko się relatywizuje. I w zasadzie nie ma już niekwestionowanych autorytetów. Nic dziwnego, że szukamy pewności, gwarancji, kierunku. Ta tęsknota jest naturalna. Ale mamy też, a przynajmniej powinniśmy mieć, w sobie taką część, która rozumie, że nikt za nas naszej drogi nie przejdzie, że dobrze uczyć się od kogoś, słuchać, ale z jednym zastrzeżeniem – ostateczną odpowiedzialność za siebie bierzemy sami. Wspaniale jest korzystać ze wsparcia różnych nauczycieli, ale nie robić z nich guru.
Ja ufam nauczycielom, którzy zostawiają przestrzeń na własne doświadczenie. Mój nauczyciel movement medicine pięknie mówi, a na zakończenie często powtarza: Pamiętajcie, że nad moją głową jest napis: „This is not the truth” – to nie jest prawda objawiona. To jest moja prawda.
Ktoś, kto mówi: „To jest moja prawda, ale ty sprawdzaj, jaka jest twoja”, jest godny zaufania. Bo daje siłę, wolność. Po tym można poznać dobrego nauczyciela, który nie uzależnia od siebie uczniów, nie karmi się ich energią. Zaufanie nie zwalnia nas z odpowiedzialności za siebie, wręcz przeciwnie. Mamy zaufać komuś na tyle, żebyśmy dzięki jego wskazówkom mogli przejść sami przez most, a nie żeby ten ktoś nas przeniósł na drugą stronę, tam, dokąd sam chce.
Czyli warto też czasami nie ufać do końca?
By móc dogłębnie ufać, musimy doświadczyć też nieufności. Małe dzieci poznają różne prawdy z bajek. A w baśniach spotykamy się z morałami, że nie zawsze należy wszystkim ufać. Na przykład baśń o koźlątkach, w której mama koza mówi dzieciom: „Nie można ufać wilkowi, bo chce was zjeść, nie otwierajcie mu”. I koźlątka płacą życiem za naiwność, bo dają się nabrać wilkowi przebranemu za ich mamę. Dlatego warto uczyć się rozróżniać, gdzie jest bezpiecznie, a gdzie nie. Zdrowy krytycyzm to jest szczypta soli, która sprawia, że to, co dostajemy, jest smaczne, służy nam. Może pokazać nam na przykład, że ten nauczyciel jest wilkiem w przebraniu, choć wygląda tak wspaniale i mówi tak pięknie jak mama.
Poprzez zdrową nieufność uczymy się więc ufać sobie.
Uwewnętrznione zaufanie do siebie to według mnie nasz największy zasób. Czy nazwiemy go intuicją, wewnętrznym głosem, czy instynktem, trzeba się uczyć go słyszeć. I słuchać. To właśnie nazwałabym ufaniem sobie. Nie tylko swojej sile, wiedzy czy zdobytym umiejętnościom, lecz także ciału, odczuciom. Trzeba się tego uczyć. Nasza kultura, niestety, nas tego od dzieciństwa oducza. Dziecko, które czuje, że coś je boli, często słyszy od mamy: „Nic się nie stało, to nie boli”. I przeżywa dysonans. Wspaniale jest odzyskać głębokie zaufanie do samego siebie. Na poziomie duchowym to nic innego jak prowadzenie. Dziś coraz więcej ludzi szuka głębokiego spełnienia, własnej ścieżki. Pierwszym krokiem na tej drodze jest odzyskanie zaufania do samego siebie.
Wywiad archiwalny