Image, portret, postrzeganie... Jeśli chcesz pełnić określoną rolę – zadbaj o odpowiedni wizerunek. Od zaraz. A czy konwencja oznacza unifikację? Jak nie oszukiwać siebie? Czytaj dalej!
Oto syndrom starego swetra – tego szarego, ukochanego, jeszcze z liceum. Bronimy go jak niepodległości, no bo czemu zdejmować z grzbietu, po co jakiś tam dress code i podobne formy ucisku wolności?
Tymczasem w świecie konsumpcji i marzeń o sukcesie – to właśnie garnitur otwiera drogę do niezależności. Znajomość dress code’u, dobry adres, odpowiedni gadżet – mogą więcej dać niż zabrać. Wrażenie, jakie robimy na innych, często decyduje o tym, czy zyskamy, czy stracimy, czego będziemy mogli dokonać. Jak mieć na nie wpływ?
Sweter w koszu, cisza w necie
– Czy prezes dużej firmy może prowadzić blog poetycki albo dyskutować o seksie? – pytam Piotra Onikki-Górskiego, dyrektora kontaktów zewnętrznych Business Centre Club.
– Zależy, czy pisze dobre wiersze. Jeśli to czysta liryka, może zajmować się i biznesem, i poezją – śmieje się. – Dziś wielu polityków, biznesmenów, przedsiębiorców na Twitterze czy Facebooku opowiada, że właśnie gotuje bigos, albo – jak minister Sikorski – pisze o książce swojej żony. Mój szef Marek Goliszewski nie ukrywa, że był kiedyś zapaśnikiem. Zdjęcia, na których siłuje się z Andrzejem Supronem, są w sieci. Myślisz sobie: „Równy gość”.
Kreowanie wizerunku w internecie jest bardzo skuteczne. Ale trzeba ostrożnie postępować z tym narzędziem. Siedzimy sami w domu przed ekranem komputera i mamy złudne poczucie intymności. Nie ulegajmy mu. To, co napiszemy, przeczytają wszyscy. Dlatego nie jest wskazane na przykład prowadzenie bloga o seksie czy o rozstaniu i wylewanie w nim pomyj na byłego partnera albo zbyt emocjonalne reagowanie na Facebooku.
– Wpis o małym członku byłego partnera może mieć znaczenie w… negocjacjach zawodowych – mówi Piotr Onikki-Górski.
– Kiedy, powiedzmy, jakaś Ewa, prezeska firmy i autorka takiego wpisu, stara się o kredyt obrotowy w wysokości dwóch milionów złotych, to negocjator z banku, który siedzi po drugiej stronie stołu, usiłuje ją ocenić. Być może czytał jej wpis. Bo dziś, zanim ktokolwiek poważny siądzie do negocjacji (a dwa miliony możemy nazwać sprawą poważną), robi research. Informacji szuka nie tylko na stronach internetowych, ale także na ich kopiach. Monitoring mediów jest legalny i prowadzi go wiele firm. Polega na kopiowaniu wszystkiego, co pojawiło się w internecie i po chwili znikło. Zatem, może stać się tak, że Ewa pani prezes nie dostanie pieniędzy dla firmy, bo ujawniła się w sieci jako Ewa kobieta i zostanie uznana za osobę ulegającą emocjom, a więc niewiarygodną. Tymczasem bez tego kredytu jej firma upadnie i kilkadziesiąt osób straci pracę. Zanim więc cokolwiek napiszesz w internecie – zastanów się.
Poza House’a niewskazana
Zwłaszcza podczas rozmowy rekrutacyjnej. – Jeśli pójdziemy rozmawiać o pracy ubrani byle jak, z laptopem w jednej i hamburgerem w drugiej ręce, cudem będzie, jeśli ktoś się nami zainteresuje na tyle, żeby w ogóle wziąć pod uwagę naszą kandydaturę – mówi dr Tomasz Srebnicki, psychoterapeuta i prezes Centrum Psychoterapii Behawioralno-Poznawczej CBT. – A jeszcze większym cudem, gdy nas zatrudni. A jeśli już – to pewnie da nam wtedy jakąś ciemną kanciapę na końcu korytarza i zapewni dyskretną dostawę hamburgerów, żebyśmy nie włóczyli się po firmie i nie psuli jej wizerunku...
– Bo pracownik to nie tylko umiejętności – potwierdza Piotr Onikki-Górski. – Szefowa HR powinna wprawdzie umieć wyłowić genialnego House’a, nawet jeśli przyjdzie na rozmowę kwalifikacyjną w starym T-shircie i rzuci brzydkie słowo, ale potem postawi firmę na nogi. Jednak w 99 proc. przypadków człowiek, który zakłada na rozmowę kwalifikacyjną T-shirt, ma w nosie tę firmę i będzie traktował swoje obowiązki tak jak i przygotowanie do tej rozmowy. Gandhi powiedział, że nic nie zabiera tyle czasu, środków i wysiłku, jak to, żeby wyglądać naturalnie.
Jak zatem dochodzi się do naturalności, która jest w cenie i która wspiera nasz biznesowy sukces? – W zawodowym życiu mężczyzny są trzy etapy – mówi Piotr Onikki-Górski. – Pierwszy – to młodzieńcza abnegacja – czyli koszulka i trampki, swetry i dżinsy. Rzadko kto od razu lubi garnitur i czuje się w nim tak cudownie jak Barney z serialu „Jak poznałem waszą matkę”. On mógłby nawet na jogę chodzić w garniturze. Zwykle kochamy wygodę i zgrzytamy zębami, gdy musimy założyć marynarkę i spodnie z materiału. Ale to jest praca. Trzeba poznać dress code, tak jak poznajemy języki obce. Kiedy kończymy studia, idziemy z mamą kupić krawat na obronę pracy dyplomowej. Potem nosimy go cztery lata przy każdej okazji. Ale potem czas przejść w dorosłość.
Druga faza – to wbicie się w sztywny garnitur i źle zawiązane krawaty. Czas obserwowania i pracy nad tym, żeby mieć rzeczy odpowiednie do sytuacji. Nauka wiązania podwójnego węzła windsorskiego, dobierania krawatu do białej koszuli i do tej w kratkę. Dopiero kiedy zaczynamy czuć, że garnitur jest naszą drugą skórą, możemy przejść do trzeciego etapu. Umiemy już dobrać rzeczy na luzie: marynarka sztruksowa, koszula w kratkę, stalowe dżinsy, pasujące do rozmowy, do sytuacji i – do osoby je noszącej…
Snobizm — czy tak trzeba?
Kiedyś w redakcji koleżanka zwróciła mi uwagę: „jak ty się nie wstydzisz przychodzić do pracy w okularach kupionych na stacji benzynowej?!”. Przez dwa lata nie nosiłam ciemnych okularów, nie mogłam wydać na nie więcej niż 50 zł. A w zwykłych wstydziłam się chodzić… Czy markowe gadżety są konieczne do zbudowania wizerunku?
– Nie ma takiego przymusu, ale ja na przykład lubię markowe przedmioty – mówi Piotr Onikki-Górski. – Ten napis, logo… lubię tak sobie rzucić okulary, że niby wcale mi nie zależy. Sam się z siebie śmieję. Moja kuzynka, dyrektorka finansowa, gdy jeździ po jajka na bazar w Szczytnie, niedaleko którego ma domek letniskowy, to kupuje tam ciemne okulary. Nosi je potem na deptaku w Chamonix i nie ma kompleksów… Są jednak przedmioty, które zwyczajowo mają znaczenie. W kontaktach służbowych na posiedzeniach komisji używam piór markowych: Aurora lub Visconti. Są elementem stroju, mam je przypięte do marynarek odpowiednich garniturów. Ale notatki robię żelowym długopisem, za 3,50, który najlepiej pisze – Pilotem G2, nim pracuję całe dnie i noce.
– Przedmioty są oznakami statusu i sukcesu oraz siły i sprawstwa – dodaje dr Tomasz Srebnicki. – W przypadku ludzi sukcesu związanych z biznesem powinny świadczyć o cechach w ich profesji pożądanych, zgodnych ze stereotypowym obrazem. Epatować luksusowym zegarkiem biznesmen może, bo tak manifestuje swoją siłę. Ale profesor czy ekspert lepiej, gdy posiada rzeczy eleganckie, ale będące niewidocznym tłem do tego, co ma w głowie, co ma do powiedzenia. Niedobrze, gdy strój eksperta rzuca się w oczy, gdy ma widoczne logo, jest w krzykliwych kolorach. Ekspert nie powinien na spotkanie, konferencję, kurs jechać starym autem. Nawet, jeśli wydaje się mu, że to głupie wydawać fortunę na nowego saaba, albo gdy nawet ma zabawną teorię, która tłumaczy, czemu tego nie robi („nie muszę nadrabiać męskości”), prestiżowe auto jest mu potrzebne. To element spójnego obrazu jego roli społecznej.
– Dobrze, gdy wygląd eksperta zgadza się ze stereotypem osoby o tej profesji czy na tym stanowisku. Jeśli tak nie jest, to ludzie w jego obecności czują się zaniepokojeni – mówi dr Srebnicki. – Rodzi się w nich nieświadoma wątpliwość: „Czy jest tym, za kogo się podaje?”. Gdy podjeżdża pod miejsca szkoleń starym autem, kojarzy się z konserwatorem powierzchni płaskich, a nie prelegentem, który zapełni audytorium. I tak jego autorytet, zbuntowany przeciw zasadom, traci też na spolegliwości.
Zasady kreowania wizerunku w wypadku pozycji społecznej podpowiadają nam stereotypy. Można udawać, że się im nie podlega, ale wtedy inni myślą, że nie okazujemy im szacunku, że jesteśmy skupieni na sobie.
– Wielu ludzi ma potrzebę niezależności – mówi dr Srebnicki. – Ale, w końcu dochodzą do wniosku, że to, z czego oni się śmieją, dla innych może być istotne. Tłem tego, co nazywamy kreowaniem wizerunku w pozycji społecznej, jest szacunek dla innych, zrozumienie, dlaczego to dla nich ważne.
Jak budować autorytet
– Świadome kreowanie wizerunku zaczyna się od pytania: „Jak chcę być postrzegany?” – mówi dr Srebnicki. – Na przykład nauczycielka najczęściej chce być autorytetem, kimś, komu należy się szacunek, kto jest też postrzegany jako osoba zdecydowana. Ale jeżeli założy rajstopy z lecącym oczkiem i będzie czuć od niej dym papierosowy, zrodzi to pewien dysonans. Takim wizerunkiem wysyłałaby uczniom sprzeczne komunikaty: „Jestem kimś niechlujnym, lekceważę zasady” – i drugi: „Macie mnie słuchać i naśladować, bo jestem tu autorytetem”.
Niektórzy nauczyciele myślą, że już z racji samej roli społecznej przysługuje im szacunek. A tak nie jest. Nawet Margaret Thatcher przeszła szkołę mówienia, akcentu, manier. Dzięki temu – jako kobieta z nizin – wydobyła się do high class.
Zamieszanie z wizerunkiem bierze się często stąd, że wychowano nas w przekonaniu: „Ważniejsze jest to, co człowiek sobą reprezentuje, niż to, jak wygląda”. To przeświadczenie wielu z nas prowadzi na manowce. Dlaczego?
– Jest bardzo mało ludzi ciekawych tego, co sobą naprawdę reprezentujemy – mówi dr Srebnicki. – Przyjaciele, psycholodzy może są tym zainteresowani. Reszta chce tylko najłatwiej i najszybciej załatwić z nami swoją sprawę. Nie zastanawiają się, co mamy w środku, zwłaszcza gdy z wierzchu zobaczą niemodne, pogniecione ciuchy.
Miejsce na „ja” w konwencji
– Do tej pory chodzę z plecaczkiem, podobnie jak mój znajomy minister – mówi Piotr Onikki-Górski. – Nie możemy się odzwyczaić. Jeżdżę do pracy na rowerze. W pokoju mam szafę i przebieram się. Nie jestem wyjątkiem, mój teść, który w Finlandii jest sędzią, również dojeżdża do pracy rowerem. Można pogodzić pasję, bycie sobą i przestrzeganie dress code’u. To nie są ekstrawagancje. Konwencja nie oznacza unifikacji, tylko podpowiedź, jak się zachować w danej sytuacji. Nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że to efekt działania społeczeństwa, które jednostkę tłamsi. Człowiek zawsze może odnaleźć w konwencji swoje miejsce, czasem na obrzeżach, a czasem w centrum. Zazwyczaj jednak wszyscy się mieścimy w jej granicach.
– Jeśli zawsze chodzę w dżinsach i swetrze, to zapewne znaczy, że forsuję samego siebie za wszelką cenę, a więc bardzo zależy mi na wizerunku, tyle że jestem w innym miejscu niż to, dla którego byłby typowy – stwierdza dr Tomasz Srebnicki. – Skupiony jestem na tym, co czyni mnie unikalnym: mój strój, mój sposób mówienia, moje gadżety. Wizerunek osoby oryginalnej zawsze czemuś służy, np. unikaniu konfrontacji z tym, że jest się samotnym, że poza oryginalnością niewiele się ma w życiu. Zmiana wizerunku oznaczałaby przyznanie się do tego, że jest się takim samym człowiekiem jak inni.
Ktoś, kto chodzi zawsze w swetrze z liceum i podartych dżinsach, jest postrzegany jako osoba roztrzepana, żyjąca w innym świecie, zagubiona, poświęcająca się sprawom nadrzędnym. A to daje mu uwagę i uznanie. Wykorzystuje więc innych do tego, by spełniali jego potrzebę podziwu i uwagi. Tak radzi sobie z poczuciem niskiej wartości, uzyskuje opiekę, ciepło. Ale jednocześnie – bojkotuje swój sukces, możliwość zrealizowania ambicji zawodowych. Przez wrażenie, jakie robi na innych, nie jest brany pod uwagę przy awansie czy delegowaniu do ważnych projektów. No nie pasuje…